O mnie

Moje zdjęcie
Czytaj to co piszę, ja kryję się za słowami.

"Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu" E.A. Poe

"Jeśli cnotliwą postać może przybrać diabeł, no, to panowie, macie go przed sobą." John Webster

środa, 11 kwietnia 2012

Jest zombie, jest impreza! (?) Kto jest sponsorem dzisiejszej "dupy"?

Nate Kenyon
"Krew Zombie"

Recenzja, wrażenia i wylewanie żółci na tłumaczy...

Dzisiaj po długiej przerwie znów jestem tutaj, żeby podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Podczas mojej nieobecności przeczytałam mnóstwo książek. Będzie o czym pisać.

Nie jest łatwo być uzależnionym od książek. Siedzisz w domu, patrzysz na półkę. Książka. Czeka aż ją przeczytasz. Nieśmiało mruga do Ciebie z szafki przy oknie. I jak tu się oprzeć?
Jeszcze gorzej sprawy mają się z bibliotekami. Spróbuj tam wejść i wyjść z pustymi rękami. Ja nie umiem.
Na dodatek jestem złym czytelnikiem. Nigdy nie oddaje książek w terminie. Ciężko się z nimi rozstawać. Jeśli przychodzisz do biblioteki i wkurzasz się, że nadal nie ma książki na którą czekasz - to musisz wiedzieć, że jest prawdopodobieństwo, że ta książka leży u mnie na półce. Mam nadzieję, że nie dopadnie mnie policja biblioteczna (kiedyś o tym napiszę).

Przejdźmy do meritum (prawie...).
Poszłam do biblioteki i zgarnęłam kilka fajnych tytułów z półek. Jak zwykle przykuła mój wzrok nieznana książka. Pierwsze spojrzenie na tytuł - jest zombie - jest impreza! Pomyślałam sobie, że to musi być coś innego od wszystkich "gnijących" historii. W końcu kto to słyszał albo pisał o krwi zombie? Zazwyczaj była mowa o mózgach, cmentarzach i walce o przetrwanie. Czy tutaj będzie coś innego? Coś nowatorskiego? Dupa. A sponsorem dzisiejszej "dupy" są po raz kolejny wspaniali tłumacze, którzy nie znają chyba zasady, że co proste to dobre. Zamiast po prostu przetłumaczyć tytuł "Bloodstone" jako np "Krwawy kamień" zafundowali czytelnikom rozczarowanie. I teraz nastąpi gniewna dygresja. Długo zbierał się mój gniew na wielu tłumaczy. I teraz mogę sobie ulżyć!

Zastanawia mnie po co takie zmiany? Kto daje wam, tłumaczom prawo do "ulepszania" tytułu? Jest to tak samo irytujące w przypadku książek jak i filmów. Gdybym to ja była autorem i zobaczyła zmianę mojego tytułu to bym się nieźle wkurzyła. Czy Was też irytują zmiany dokonane przez tłumaczy?
Sięgnijmy po skrajny przykład. Oglądasz sobie film pełen przemocy, seksu i narkotyków. Mamy kwestię jednego z bohaterów brzmiącą mniej więcej:
"Motherfucker, I'll kill you!"
A nasi tłumacze radośnie przekładają to na "dopadnę Cię!". A każdą kur*ę zastępują bardzo chętnie słowami "o cholera!" (dobrze, że nie :"o jejciu, motyla noga!"). Pytam się po co? Czy naiwnie wierzą w to, że ich cenzuralne zapędy sprawią, że jedno przekleństwo mniej w filmie zbawi dusze oglądających? NIE! Po to ogląda się filmy o takiej tematyce, żeby słuchać autentycznych dialogów, a nie wygładzonych dupereli. Z racji mojego wykształcenia w kierunku języka angielskiego, takie nadużycia rażą mnie jeszcze bardziej.
Jak działają tacy tłumacze, wie pewnie każdy z nas. Mamy tytuł Hangover. Przecież to takie trywialne, wymyślmy coś lepszego! Ooo może Kac Vegas! To genialne! Sprytnie, ale nie przewidzieli, że następna cześć będzie mieć miejsce w Bangkoku. No i mamy cudowne Kac Vegas w Bangkoku. Wprost bosko! Idźmy dalej - nie trzeba być znawcą angielskiego żeby się zdziwić. Na ekranie wielkie litery "The Eagle" i w tym momencie głos lektora dostojnie mówiący "Dziewiąty Legion". Padłam. Niech nasze dzieci uczą się angielskiego z filmów, to dopiero byłaby zabawa!
Przy okazji wspomnę jak bardzo irytują mnie spolszczenia naw miast. O ile zwroty "w Bostonie" lub "w Nowym Jorku" zamiast "w Boston" czy w "New York" przejdą mi przez gardło to inne są nie do przyjęcia dla mojego oka. Chce mi się wyć widząc "w Portlandzie". Może tylko mnie to irytuje? Może mi się "opatrzy", ale póki co nie mogę tego znieść.
Przez grzeczność nie podam więcej przykładów (tak na prawdę to nie chcę nikogo zanudzić na śmierć).
Przejdźmy więc do meritum (tym razem już na pewno).

Jeśli nadal liczysz na zombie, to muszę Cię rozczarować. Nieprędko i niewiele ich spotkasz.
Ale zacznijmy od początku. Poznajemy Billy'ego Smitha i Angel. No cóż, to dosyć trywialne personalia. Nie doszukiwałabym się w nazwisku Smith też żadnych prób stworzenia everymen-owskiego bohatera, zwykłego człowieka. Czytelnik nie utożsamia się raczej z tym mężczyzną.
W międzyczasie czytamy listy Fredericka do Henrietty. Poznajemy historię budowy pewnego miasteczka.
Wrócmy do Billy'ego. Kim jest? Facet po przejściach, twardziel z gołębim sercem.  Alkoholik, którego nałóg doprowadził do więzienia. Prowadząc po pijanemu zabił kobietę i dwójkę dzieci. Wyrzuty sumienia wciąż go gnębią. Pewnego dnia nękany snami porywa młodą prostytutkę i narkomankę Angel. Cóż za piękna para! Billy nie jest zaskakującym bohaterem, nie rozwija się podczas akcji. Postać przewidywalna i raczej "płaska".
Po jakimś czasie dowiadujemy się, że Angel i Billy mają takie same sny, a ich przeznaczenie związane jest z wspomnianym wcześniej miasteczkiem. W snach każde z nich spotykają martwych, gnijących ludzi, którzy chcą im coś przekazać. I tu mamy pierwsze spotkanie z zombie.
Pojawia się również "ten zły". To Jeboriah Taylor. Młody, zagubiony chłopak, nie mający żadnych autorytetów. W momencie śmierci  ojca odzyskuje jego rzeczy, wśród których znajduje się tajemniczy przedmiot. Jeb (cudowny skrót imienia) zaczyna pić, zabija swoją babcię. Coraz bardziej upodabnia się do swojego ojca-mordercy i pijaka.
Angel i Billy przybywają do swojego celu - White Falls. Pomiędzy tą dwójką zaczynają pojawiać się uczucia. Porwana Angel coraz bardziej ufa swojemu porywaczowi (idealny przykład syndromu sztokholmskiego...)
Nie lubię w swoich wywodach opisywać treści całej książki, dlatego reszty opisywać nie będę, doczytacie sami. Zdradzę tylko, że z zombie spotkacie się pod sam koniec i to na krótko. Chyba nie spodziewaliście czegoś więcej?

Fabuła jest wielowątkowa, skaczemy od jednego bohatera do drugiego. Możecie być pewni, że niemal każdy kto pojawi się w książce odegra w niej ważną rolę. To trochę denerwujące. Każdy bohater jest wplątany w sieć fabuły i każdy jest ogniwem w łańcuchu akcji. Brakuje mi tu przechodniów, sklepikarzy i innych statystów, którzy nadali by treści więcej autentyczności. Świat wykreowany w tej książce jest hermetycznie zamknięty. Każdy kto nie wnosi nic, jest niemile widziany. Przez to wszystko pojawia się pewna sztuczność. Czytając miałam wrażenie, że na mapie jest tylko miasteczko w którym toczy się akcja. Nie ma nic poza tym.

Pozytywnie zaskoczona byłam za to precyzją z jaką Kenyon posługuje się słowami, zwłaszcza w opisach. Świat opisywany przez niego jest bardzo plastyczny, wielowymiarowy. Wszechobecność kolorów, zapachów, kształtów a nawet dźwięków jest czarująca.
Dawno nie spotkałam się z autorem, który poruszyłby aż tak moje zmysły samymi słowami. Porównania są oryginalne i dzięki nim chętniej czyta się książkę.
Nie brakuje też moich ulubionych elementów - krwi, flaków i różnych innych mało przyjemnych dla normalnych ludzi fragmentów. Kenyon nie boi się drastycznych i krwawych opisów. Z fantazją opisuje okrutny czyn Ronniego, ojca Jeboriaha, który pewnego dnia atakuje swoją żonę i wycina z jej wnętrzności nienarodzone dziecko. Brawo za odwagę - dla pisarza nie powinno być żadnego tabu.

Zastanawiam się czy pan Kenyon czytuje Kinga. Intryguje mnie to dlatego, że w "Krwi Zombie" mamy do czynienia z jednym fragmentem, który wydaje się mocno inspirowany sceną z "Lśnienia". Kto czytał tą książkę (a występuje ona także pod tytułem "Jasność") z pewnością pamięta moment, w którym Jack Torrance opętany przez  monumentalny hotel "Panorama", staje się świadkiem dziwnych wydarzeń (lub sam je sobie wyobraża). Jack z pustego baru przenosi się w niewytłumaczalny sposób do baru sprzed lat. Pojawia się barman, alkohole i wystrój typowy dla ówczesnych czasów. Mężczyzna odbywa pogawędkę z człowiekiem stojącym z barem. Z niemal identyczną sceną mamy do czynienia w "Krwi Zombie". Jeb siedzi w barze i nagle pojawia się przy nim jego nieżyjący ojciec. Odbywają pogawędkę. Pojawia się nawet barman z dawnych lat. Sposób rozmowy jest uderzająco podobny do tego, w jakim prowadzona była konwersacja w baru hotelu "Panorama".
Żeby tego było mało, bohater Kenyona wykonuje gest, który wszystkim fanom "Lśnienia" kojarzy się jednoznacznie.
"Odstawił pustą szklaneczkę na blat i otarł usta grzbietem dłoni".
Zwariowany Torrance wykonywał taki sam gest. Ciężko było by mi uwierzyć, że Kenyon mógłby nie inspirować się tą sceną, zbyt wiele wspólnych cech. Jeżeli autor by zaprzeczył i tak bym nie uwierzyła!
Z ciekawości wrzuciłam w wyszukiwarkę nazwisko Kenyona obok nazwiska Kinga. Po przeczytaniu paru anglojęzycznych stron, doszukałam się informacji, których oczekiwałam. Nie będę wszystkiego cytować, to jest kwintesencja tego co znalazłam:

From Publishers Weekly
"Stephen King's influence is apparent in Kenyon's debut (...) "

(z "Publishers Weekly"
 Wpływ Stephen'a King'a jest widoczny w debiucie Kenyon'a (...) )

A tym debiutem jest właśnie "Krew Zombie".
 Z drugiej strony, nie ma się co dziwić, że młody pisarz (nie znalazłam daty urodzenia, ale ze zdjęcia wygląda młodo ;) ) inspiruje się mistrzem horroru. Przy okazji szukania informacji o autorze natrafiłam na informację, że pochodzi z Maine - kimże innym miałby się inspirować, jeśli nie Kingiem?
Jest jedno "ale" - tak jak napisał ktoś w jednym z artykułów o autorze - Kenyon nie odnalazł jeszcze swojego stylu, naśladuje Kinga, co nie jest dobrym pomysłem - z nim nie można się równać, lepiej nawet nie próbować.

Podsumowując - chętnie sięgnę po kolejną książkę Kenyona, ale nie dlatego, że pierwsza bardzo mi się spodobała, ale dlatego, że chcę się przekonać, czy "będzie coś" jeszcze z tego młodego pisarza. Ciekawi mnie czy rozwinie się i odnajdzie swój styl.
Książka nie zrobiła na mnie wrażenia, szybko się o niej zapomina.
W skali od 1 do 20 książka dostaje ode mnie 10 punktów - za tematykę, sprawne posługiwanie się słowem i inspiracje Kingiem.
10 punktów z 20 odjęłam za płaskich bohaterów, hermetyczny i sztuczny świat, brak własnego stylu autora i przede wszystkim za to, że książka nie zapada w pamięć.

Idę poszukać książki o prawdziwych zombie!

2 komentarze:

  1. Skopany polski tytuł, ale i okładka zdaje się zbyt jaskrawa, nie zachęca do wzięcia książki z półki. Oryginalna kolorystyka (ilustracja ta sama) odpowiada mi dużo bardziej. Recenzja całkiem zachęcająca, Krew Zombie (tfu, naprawdę okropny tytuł) mam już od przeszło roku, może nadszedł moment, by poświęcić jej kilka wieczorów ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytać można, ale nie wiem czy Ci się spodoba ;)

    OdpowiedzUsuń